|
NIECH TEN BRODZIEC PRZYNIESIE CI RADOŚĆ.
Łzy napłynęły mi do oczu, a serce, które prawie zapomniało
kochać, otwarło się szeroko. Objąłem matkę Wendy.
[z SaiNetu tłum.: KMB; maj 2000 r. (ŚM)]
Miała sześć lat, gdy ją spotkałem po raz pierwszy na plaży
niedaleko od miejsca, gdzie mieszkam. Jeżdżę na tę plażę
odległą o jakieś trzy-cztery mile, kiedykolwiek świat zaczyna
mi doskwierać. Budowała zamek z piasku albo coś innego. Spojrzała
na mnie tymi swoimi oczami, niebieskimi jak morze.
— Dzień dobry — powiedziała.
Odpowiedziałem skinieniem głowy nie mając
nastroju do zajmowania się małym dzieckiem.
— Buduję — znów się odezwała.
— Widzę. Co to jest? — spytałem bez zainteresowania.
— A ..., nie wiem, po prostu lubię dotyk piasku.
To brzmi dobrze — pomyślałem — i zsunąłem buty.
Przeleciał brodziec.
— To radość — powiedziało dziecko.
— Co takiego?
— Radość. Mama mówi, że brodźce przylatują, aby
przynieść radość.
Ptak poleciał szybując nad plażą.
— Żegnaj radości, witaj smutku — mruknąłem do siebie
i ruszyłem dalej.
Byłem przygnębiony; życie moje zdawało się być
zupełnie rozstrojone.
— Jak się nazywasz? — nie dawała za wygraną.
— Robert — odpowiedziałem — nazywam się Robert Peterson.
— Ja jestem Wendy ... mam sześć lat.
— Cześć Wendy.
Zachichotała.
— Jesteś śmieszny — powiedziała.
Mimo przygnębienia ja też się roześmiałem i odszedłem.
Szedł za mną jej melodyjny chichot.
— Niech pan tu znowu przyjdzie, panie Peterson
— zawołała — będziemy mieli następny szczęśliwy dzień.
Kolejne dni i tygodnie spędziłem z innymi: grupa
nieokrzesanych skautów, spotkania Stowarzyszenia Rodziców
i Nauczycieli, chorująca matka. Było słonecznie pewnego ranka,
kiedy wyjąłem ręce z pomyj. ,,Potrzebuję brodźca" —
powiedziałem do siebie zakładając płaszcz. Czekał na mnie
nieustannie zmieniający się balsam brzegu morza. Wiał zimny
wiatr, ale szedłem po spokój, którego mi brakowało.
Zapomniałem o tamtym dziecku więc zaskoczyło mnie pojawienie
się dziewczynki.
— Dzień dobry, panie Peterson — powiedziała.
— Czy chce się pan pobawić?
— Co masz na myśli? — spytałem z odrobiną złości.
— Nie wiem. Niech pan powie.
— Może w szarady? — rzuciłem złośliwie.
Znów wybuchnęła dźwięcznym śmiechem.
— Nie wiem, co to jest.
— No to po prostu przejdźmy się.
Patrząc na nią zauważyłem delikatną bladość jej twarzy.
— Gdzie mieszkasz? — spytałem.
— Tam — pokazała w kierunku rzędu domków letniskowych.
Dziwne — pomyślałem — w zimie.
— Gdzie chodzisz do szkoły?
— Nie chodzę do szkoły. Mama mówi, że jesteśmy na wakacjach.
Szczebiotała, jak to robią małe dziewczynki, gdy tak
spacerowaliśmy wzdłuż plaży, ale moje myśli skupiały się
na czym innym. Kiedy odchodziłem do domu, Wendy powiedziała, że
był to szczęśliwy dzień. Czując się zaskakująco lepiej,
uśmiechnąłem się do niej i przyznałem jej rację.
Trzy tygodnie później pośpieszyłem na moją plażę
w stanie bliskim paniki. Nie chciałem nawet przywitać
się z Wendy. Zobaczyłem jej matkę na ganku i miałem
ochotę powiedzieć jej, by trzymała swoje dziecko w domu.
— Słuchaj — powiedziałem nieprzyjaźnie, gdy Wendy dogoniła
mnie — jeśli pozwolisz, wolałbym zostać dziś sam.
Wydawała się nienormalnie blada i brakowało jej tchu.
— Dlaczego — spytała.
Obróciłem się w jej kierunku i krzyknąłem:
— Bo zmarła mi matka! — i pomyślałem, dlaczego na Boga
powiedziałem to małemu dziecku?
— Och — powiedziała cicho — jest to więc zły dzień.
— Tak — odparłem — i wczoraj, i przedwczoraj, i ... — o, idź sobie.
— Czy to bolało? — dopytywała się.
— Czy co bolało? — byłem poirytowany na nią, na siebie.
— Kiedy umarła.
— Oczywiście, że bolało!!! — wyrzuciłem nie rozumiejąc i
odszedłem zatopiony we własnych problemach.
Jakiś miesiąc później, kiedy następnym razem poszedłem
na plażę, jej tam nie było. Brakowało mi jej i miałem poczucie
wstydu i winy. Po spacerze poszedłem do ich domku i zapukałem
do drzwi. Drzwi otworzyła atrakcyjna młoda kobieta z włosami
koloru miodu.
— Dzień dobry — powiedziałem — nazywam się Robert Peterson.
Nie spotkałem dziś pani córeczki i zastanawiałem się, gdzie
ona jest.
— Ach tak, panie Peterson, proszę wejść. Wendy tak dużo o
panu mówiła. Boję się, że pozwoliłam jej niepokoić pana.
Jeśli sprawiła panu kłopot, proszę przyjąć przeprosiny.
— Wcale nie. Jest wspaniałym dzieckiem — powiedziałem uświadamiając
sobie nagle, że rzeczywiście tak myślałem. — Gdzie ona jest?
— Wendy zmarła w ubiegłym tygodniu, panie Peterson. Miała
białaczkę. Może nie powiedziała panu.
Zaszokowany po omacku szukałem krzesła. Z trudem łapałem
powietrze.
— Kochała tę plażę; kiedy więc poprosiła, by tu przyjechać,
nie mogliśmy jej odmówić. Wydawało się, że czuje się tutaj
znacznie lepiej i spędziła tu, jak mówiła, wiele szczęśliwych
dni. Ale w ostatnich tygodniach szybko gasła ... — głos matki
załamał się. — Zostawiła coś dla pana ... tylko czy uda mi
się to odnaleźć. Poszukam. Czy może pan zaczekać chwilę?
Przytaknąłem głupio, podczas gdy w umyśle szukałem gorączkowo
czegoś, czegokolwiek, co mógłbym powiedzieć tej uroczej młodej
kobiecie. Podała mi wysmarowaną kopertę z ,,Pan P." napisanym
tłustymi literami dziecięcym pismem. Wewnątrz był rysunek
namalowany jasnymi pastelowymi kolorami — żółta plaża, błękitne
morze i brązowy ptak. Pod spodem było starannie napisane:
— Tak mi przykro, tak mi przykro, tak mi przykro — mamrotałem w
kółko i oboje płakaliśmy.
Ten cenny mały obrazek wisi teraz oprawiony w mojej pracowni.
Sześć słów — jedno na każdy rok jej życia — przemawia
do mnie o harmonii, odwadze i niewymagającej niczego miłości.
Prezent od dziecka o oczach w kolorze błękitu morza i włosach
koloru piasku, które nauczyło mnie daru miłości.
UWAGA: Jest to prawdziwa historia nadesłana
przez Roberta Petersona Niech służy nam wszystkim jako przypomnienie,
że powinniśmy nie szczędzić czasu na radowanie się życiem osobistym,
życiem w ogóle i sobą nawzajem. ,,Ceną wrogości do innych ludzi
jest strata miłości do siebie".
Życie jest tak skomplikowane; codzienna krzątanina
i przepychanki mogą sprawić, że zgubimy z pola widzenia to, co jest
prawdziwie ważne, a skupimy się na chwilowym pogorszeniu sytuacji
czy kryzysie.